sobota, 15 listopada 2014

"Urok gwary bydgoskiej" - Edward Baumgart

Pan Edward Baumgart przysłał nam swoje przemyślenia na temat gwary bydgoskiej oraz opowiadanie napisane z użyciem bydgoskich wyrażeń. Gorąco zachęcamy do przeczytania!



UROK GWARY BYDGOSKIEJ


Większość dużych, a często i mniejsze miasta, ba – nawet niektóre dzielnice szczyciły się tym, że ich rdzenni mieszkańcy posługiwali się miejscową gwarą. Między innymi dzięki niej, będąc w obcym środowisku, potrafimy wychwycić użyte w rozmowach znajome zwroty. Po charakterystycznych gwarowych wyrażeniach bezbłędnie rozpoznamy, że spotkaliśmy krajana. Również dawni mieszkańcy Bydgoszczy, tego niegdyś wielonarodowego, kulturowego i językowego tygla, stworzyli własną gwarę. Malkontenci mówią z przekąsem – jaka to tam gwara bydgoska? – Przecież bardzo podobnie rozmawiają w Wielkopolsce, w okolicach Świecia n. Wisłą i Grudziądza, Żnina czy Nakła n. Notecią.

Lepiej znających dzieje naszego miasta zjawisko to nie dziwi. Gwarowe słownictwo kształtowało się głównie w podmiejskich dzielnicach: na robotniczym Szwederowie i Czyżkówku, kolejarskich Jachcicach, Okolu i Bocianowie, a nawet inteligencko - mieszczańskich Bielawkach. Był to proces naturalny, bo z reguły na przedmieściach osiedlali się ludzie, którzy w drugiej połowie dziewiętnastego wieku przybywali z okolic do dynamicznie rozwijającego się miasta. Tutaj szukali szansy na lepsze życie. Przy okazji zaszczepiali na miejscowym gruncie swoje zwyczaje, nawyki kulturowe, sposoby wyrażania.

Gwara bydgoska tworzyła się stopniowo i w sposób naturalny. Dlatego jest mieszaniną słownictwa używanego w Wielkopolsce, na Kujawach i Pomorzu oraz zapożyczonych i spolszczonych na powszechny użytek germanizmów, lecz mimo wszystko bardzo swojską i jakże dla nas bydgoszczan miłą. Taką „szczipiaszcziją za sierce”, jakby to określili ci, mieszkający bardziej na wschód od nas.

Odnoszę wrażenie, że wielu bydgoszczan wstydzi się już naszej gwary. Coraz mniej osób posługuje się nią w potocznych rozmowach. Z kilku relacji moich rówieśników urodzonych w Bydgoszczy wiem, że czytając książkę nieodżałowanego Jerzego Sulimy – Kamińskiego „Most Królowej Jadwigi” lub inne publikacje opisujące życie mieszkańców dawnej Bydgoszczy, często musieli zaglądać do przypisów lub słowników. Nie rozumieli sensu niektórych zwrotów, znaczenia wielu wyrazów, genezy zachowań.

Urodziłem się na początku lat czterdziestych ubiegłego wieku i znam gwarę bydgoską z autopsji. W dzieciństwie sam się nią wybiórczo posługiwałem. Niestety, z żalem przyznaję (i podejrzewam, że jest to nie tylko mój dylemat) – gwarowymi zwrotami posługuję się coraz rzadziej. Nie jeden raz odnosiłem wrażenie, iż taki sposób wyrażania się odczytywano jako objawy niedouczenia i często byłem przez obrońców czystości mowy polskiej” pouczany lub w najlepszym przypadku, bez słów, spoglądali na mnie z politowaniem. Tymczasem wielu z tego grona, bardzo szybko i bez oporów przyswaja tworzone neologizmy oraz z upodobaniem, często bez uzasadnienia i nagminnie wplata nowe wyrazy do prowadzonych rozmów lub pisanych tekstów. Nie neguję zasadności takiego postępowania. Słowotwórstwo jest procesem ciągłym, a jego oczywistym następstwem – nieustanna modyfikacja języka codziennego. Należy przyswajać i stosować nowe słownictwo, lecz rozsądnie oraz z umiarem. Nie wolno nam jednak zapominać o naszej gwarze, a wręcz niedopuszczalnym jest postponowanie jej. Stała się ona, czy tego chcemy czy nie, częścią naszej kultury językowej – „barwnym spadkiem” po kilku pokoleniach bydgoszczan.

Na podstawie przytoczonych przykładów można sformułować wniosek. Powinniśmy zrobić wszystko, aby gwara nasza nie odeszła w niebyt. Chciałbym, do podejmowanych w ostatnim czasie prób ratowania jej, dołożyć swoją niewielką cegiełkę. Oddałem „głos” bohaterowi powołanemu do życia na potrzebę tego opracowania. W krótkim, stylizowanym opowiadaniu wspomina on dziecięce i młodzieńcze lata spędzone w międzywojennej Bydgoszczy oraz odświeża przyblakły już koloryt życia dawnych mieszkańców podmiejskich dzielnic. Używa w swojej narracji takich samych gwarowych wyrażeń, jakie wplatali kiedyś w codzienne rozmowy dawni, rodowici mieszkańcy naszego miasta – nasi dziadkowie, rodzice, krewni i znajomi.

P.S. Do wspomnień bohatera opowiadania nie dołączam przypisów. Jest to zabieg celowy. Proponuję czytającym, aby w przypadku trudności z rozszyfrowaniem niektórych mniej popularnych zwrotów, spróbowali w sposób interaktywny, przy pomocy internetowego słownika gwary bydgoskiej lub innych publikacji, odnaleźć znaczenie niezrozumiałych wyrażeń i zwrotów. Jestem przekonany, że taki właśnie sposób postępowania wpłynie na lepsze poznanie i polubienie jej.


W NASZYM FIRTLU


Jestem bydgoszczaninem. Z dziada pradziada pomorską, a po rodzinie mamy także po trosze wielkopolską pyrą. Od trzech pokoleń wrośliśmy w nasz firtel (fyrtel)Większość mieszkańców dzielnicy to nasi. Z czasem w miejsce Niemców, którzy po odzyskaniu przez Polskę w niepodległości masowo z Bydgoszczy wyjeżdżali, wprowadziło się kilkaset rodzin nazwanych przez miejscowych – antkami z ciepłych stron lub galicjokami. Nie było w tych nazwach nic obraźliwego, tak od dawna nazywano w Bydgoszczy ludzi przybywających do naszego miasta z innych zaborów. Współżycie z przybyszami układało się bez specjalnych dysonansów. Oni bez trudu zaaklimatyzowali się w nowym środowisku, a ich dzieci szybko zaczęły gadać po naszemu, czyli używać miejscowej gwary.



Mieszkałem z rodzicami w posesji, jakich na każdym przedmieściu było wiele. W budynku frontowym, na piętrze mieszkanie właściciela. Wielopokojowe, z reprezentacyjnym balkonem, na którym lubiła się paradować cała jego rodzina. Na parterze domu była kolonialka. W niej najchętniej wszyscy robili codzienne sprawunki, a to dlatego, że nie sprzedawali tam żadnego mystu, a gdy bieda się chejbła, dawali na borg. W składzie (sklepie) tym kupowaliśmy chleb, szneki z glancem, worszty (wurszty), kiszki, leberki, blutki, gemizy, cygarety, mąkę na kuchy, młodzie, krojdę, nudle oraz serwowane prosto z dębowych beczek – solone heringi, kwaszoną (kiszoną) kapustę oraz ogórki. Na regałach sklepowych w byksach (biksach) i słojach przechowywano towary kolonialne: kubabę, listki bobkowe, świeżo paloną bonkafę w ziarkach i mnóstwo innych zagranicznych specjałów. Kupowałem tam także szokoladowe bombomsy (bonbony) i zwykłe karmelki kanoldy, szklaki lub smakowite ciągutki. Mówiło się: – pani da pół funta tych z byksy do tytki (tutki). Sklepowa nakładała karmelki specjalnym szpadelkiem do zwijanych z kawałka papieru pakowego tytek. Aby sięgnąć po towar umieszczony na wyższych półkach musiała przystawiać małą, składaną drabkę. Często ją z kumplami do tego zmuszaliśmy. Podglądaliśmy zza tołbanku – ma dzisiaj ubrane barchany, czy też zwykłe galoty? Niestety, z niższych regałów mogła zdejmować towar posługując się składanym zydelkiem. Wtedy cała grupa luntrusów (w tym i ja) była niepocieszona. Przeglądu nie było!


Nasza rodzina mieszkała w oficynie, do której dochodziło się od frontowego zakluczanego na noc wejścia wygodnym gankiem. Z dworu wchodziło się do antrejki i dalej do kuchni. W jednym z jej narożników umiejscowiona była obszerna plata węglowa. Trzeba było pod nią prawie bez przerwy hajcować. Posiadała bratnik oraz praktyczną framugę. Mama furt w niej coś trzymała: a to stóf z ciepłą wodą, a to topki z eintopem, szturchanymi (dukanymi) pyrami ze szpyrkami, czy też patelnię dychtownie przykrytą deklem – z pelkartoflami lub plyndzlami (findzlami), a czasem nawet z karbonadami ze snurowaną kapustą dla ojca. On był baniarzem, lanżerował wagony, dlatego często fajrant nie wypadał mu punktualnie, a dzięki framudze przechowywany obiad był ciepły. Ściany kuchni ozdabiały półki, na których mama stawiała różne fizmatenta: byksy i bacherki (w tym także te, z moimi ulubionymi kruszkami), durszlak, kwyrdlałek, młynki oraz małą dyskanę (kankę) i kiżankę. Statory trzymało się w szelbągu. Tuż przy placie stała kulkista (kulkasta). Do moich codziennych obowiązków należało uzupełnianie zapasu węgla w skrzyni i zorgowanie drzazg używanych do rozpalania ognia.

Ojciec, gdy wracał ze służby, zebuwał baniarską jupkę lub mantel oraz mycę, wieszał je w szranku, siadał na ryczce w antrejce, zdziwał buty i zawdziwał laczki, kapcie lub bambosze. Nie był fleją (glajdą) i starał się, aby nie ufaflunić starannie wyfroterowanych przez mamę pawimentów.

Z antrejki wchodziło się również do drugiego mniejszego korytarzyka, a z niego do jadalki połączonej z kuchnią, sypialek i kąpielki. Mama trzymała w niej szrubry, płaty, szwamki, szufelki, tary oraz inne niezbędne sprzęty, a ojciec pydę i rzymel. Na moje szczęście nie musiał używać ich zbyt często. We wszystkich pokojach, na ozdobnych gardink sztangach wisiały wyheklowane przez babcię (omę) gardyny (gardinki), starannie wymączkowane i wyprężone na specjalnych ramach. Na parapetach okiennych stały donice z muszkatami, a w lecie na zewnątrz korytka z macoszkami. Bambetle w sypialkach były zawsze porządnie zaścielone i przykryte ozdobnymi kolorowymi kapami. 

W naszym domu mieszkało dużo gzubów – same luntrusy. Bawiliśmy się przeważnie na dworze. Graliśmy w klipę, kluchę, parzaka, kampy, fuchę (fusbal) puszczaliśmy drachle. Często dyndaliśmy się jak perpentykiel zwieszeni całą grupą na sztandze trzepaka i majtając zawzięcie kulasami, skakaliśmy w dal. Wraz z kolegami urządzaliśmy także różne zawody. Na przykład, biegaliśmy na wyprzótki po „torze wyścigowym” urządzonym na pobliskim placu, popychając przed sobą patykiem lub wygiętym z grubego drutu haczykiem stare felgi rowerowe. Cała nasza hałastra rojbrowała fest i robiła niezły rajwach. Nielubiana przez wszystkich bachorów puklowata ślągwa, także mieszkająca w naszej oficynie, ubierająca się w straszne ferety, a latem nosząca klumpy mówiła, że przez nas na pewno dostanie kiedyś herszlaku. Była straszną heksą, klepidupą znaną na całą ulicę klafciarą. Posiadała złośliwego kejtra, który podgryzał nas i listowego. Mama mówiła, że jest ochlapuską, bo musi codziennie wypić sznapsa, bombkę lub sztabowego, a przy większych okazjach nawet halbkę. Mówiła prawdę! Niejednokrotnie widzieliśmy jak wracając do domu z plachandrów, mimo że usilnie starała się trzymać sztram, to zdarzyło się jej wiele razy wykopyrtnąć.

Mieszkała też oryginalna para. Ona, jak mówili starsi kumple, podobno była blirwą. Dosyć ładna, ze szlang figurą, podmalowanymi ślipiami, krużawymi klatrami i wyzywająco uszminkowanymi ustami. On – jej kochaś, był wyjątkowo frechownym lujem i drykierem. Uwielbiał całymi popołudniami szlajać się po mieście lub lofrować z koleżkami. Przed południem bumelował. Miał zawsze rułewek. Godzinami gnił w betach. Gdy był na fleku, grywał na mandolinie i usiłował śpiewać, a że artystą był kiepskim, była to kacen muzyk w najgorszym wydaniu. Często kłócili się i wtedy ta flama wywalała mu manatki (manele) i klamoty na majdan. On szyderczo rzechotał (rechotał), zakładał lekko na bakier swoją ulubioną lujmyckę z rydelkiem, do luftki wkładał podzielonego na połowę cygareta wyjmowanego z ozdobnej etuitki, zapalał go i szedł na lofry. Ona, gdy ochłonęła, robiła porządek z tym całym gemylem (pociejewnikiem) i na jakiś czas był spokój. Niekiedy bywało u nich wesoło. Podglądaliśmy wtedy przez okno jak ją gilgotał (gilgał), a ona chichrała się (chichotała) jak szalona. Mieliśmy wówczas niezłą frajdę. Żyli tak sobie na knebel i nie mogli, a może nie chcieli się od siebie odtranżolić. „Sielanka” tej pary skończyła się, gdy tego luja za jakieś szwindle posadzili w pierdlu.

Na zapleczu domu był mały ogródek. Zadbany, nie żadne chęchy. Rosły w nim bujony, lwie pyszczki, radyski, glupki, pómelki, angrest, świętojanki oraz szczecinki. Nie były to żadne bździągwy, lecz smaczne i dorodne jabłka. Jesienią często je ukradkiem z ogrodu szabrowaliśmy. W kojcu właściciel trzymał kury, gulony lub guły. Drób dostarczano mu wiosną z pobliskiego bamberstwa, a jego służąca całe to, stopniowo zmniejszające się stadko, aż do Gwiazdki starannie futrowała. Gospodarz był feste chłopem, z wydatnym kałdunem i kinolem. Nosił na nim śmieszne bryle. Prowadził małą firmę budowlaną i podobno był dobrym fachmanem, nie żadnym fuszerem czy partaczem. Gdy miał w okolicy większą robotę, wynajmował kuczera, który podjeżdżał po niego dokartem lub lorą zaprzężoną w wypasione perszerony, a później zwoził na budowę niezbędne materiały. Na zapleczu oficyny, między budynkiem a ogrodem gospodarz wybudował budziak, czy raczej obszerny szałerek. Przechowywał w nim swoje porządki: bormaszyny, żagi (żogi), fuksszwance, laubzegi, sztychówki, szypy, szlauchy, sztamajzy, brechy, waserwagi, winkle, węborki, hofnale, mutry, szraubsztoki, klapcążki, szraubcwengi i szuńdy.

Dzieciństwo wspominam z rozrzewnieniem. Jeszcze do dzisiaj pamiętam smaki: kucha pieczonego w bratniku na młodziach z kruszonką, wiśniami lub śliwkami, domowej roboty worsztów, babcinych konfitur, czy też wekowanego mięsa przechowywanego na półkach w sklepie. Weka były, jak to mama mawiała – hamstrowane na czarną godzinę. 

Do dzisiaj czuję także zapach wyśmienitych, markowych cygar. To był cotygodniowy ceremoniał. Po niedzielnym obiedzie dziadek (opa) usadowiony wygodnie w zeselu oraz tato – rozkoszowali się ich smakiem, a reszta domowników z lubością chłonęła rozchodzący się po mieszkaniu aromat. Przypomina mi się, że babcia wówczas brawędziła. Nie palta tak dużo, bo zara będzieta churchlać! – Przechowuję w pamięci urok licznych rodzinnych spotkań urozmaicanych: chóralnymi śpiewami i opowiadanymi wycami, grą w loteryjkę, zabawami dupniaka, głuchy telefon lub fanty. Pamiętam też wielką niecierpliwość z jaką zawsze czekałem na geszenki. Otrzymywałem je przy różnych okazjach, a często w nagrodę, że nie chodziłem z innymi gzubami na blały i mama nie musiała na wywiadówkach tak jak inne blazować ślipiami.

Bardzo miło wspominam także dziecięce i młodzieńcze lata spędzone w harcerstwie. Byłem aktywnym członkiem działającej przy „rodzinie kolejowej” Bydgoskiej Drużynie Harcerzy – słynnej, założonej w 1921 roku zielonej „Siódemce”.


Z przyjemnością wspominam majówki i inne rodzinne wypady za miasto. Przed wyjazdem mamarychtowała mi do rubzaka: badejki, lemoniadę lub selterkę, a dla ojca i siebie własnej roboty – dunkel bier w butelkach z patentemPrzygotowywała też całą furę sznytek, przeważnie skibek - klapsztuli obficie obłożonych smakowitymi worsztami lub kejzą oraz obowiązkowo jajka ugotowane na twardo i pomidory. Wszystko to, wraz z kilkoma statkami niezbędnymi do zjedzenia upitraszonego jedzenia ojciec taśtał w korbie lub rajzentaszy. Tak wyposażeni wyjeżdżaliśmy na kółkach całymi rodzinami do lasu, nad Brdę lub śluzy, a że niektóre rowery były starymi rzęchami, to nieraz na tych wyprawach ktoś łapał panę, pękała keta, łamała się aksa, psuł się jakiś dynks, a czasami i poważniejszy wichajster. Gdy planowaliśmy wyjazd do pobliskiego Rynkowa lub Chmielnik nad Jezioro Jezuickie korzystaliśmy z bany. Wtedy nie można się było rano zbyt długo guzdrać. Trzeba było ruk cug iść na bimbę, bo bumelcugi odchodziły ze stacji wczesnym rankiem. Organizowaliśmy także wyprawy ciuchcią do Smukały i Opławca lub parostatkiem do Brdyujścia.

Po przybyciu na miejsce niedzielnego wypoczynku, rozkładano na trawie deki. Panowie grali w skata, baśkę lub tysiąca, popijali piwo, panie klaftowałymy natomiast rojbrowaliśmy. Biegaliśmy w te i nazat, bawiliśmy się nadmuchaną blazą, pływaliśmy. Darliśmy przy tym plapy tak, że robił się niezły rajwach. Wtedy inni wypoczywający na badwizie upominali nas. Gdy to nie pomagało straszyli, że dostaniemy w dekiel lub gnyk, aż się skichamy w pory i będzie szlus. Groźby pomagały, ale na krótko, a najbardziej frechowny z naszej grupy, ten langus Moryc zawsze pyskował strofującym, lecz czujnie kukał, aby we właściwym czasie, ruk cug dać dyla na dekę rodziców. W czasie naszych zabaw zdarzało się, że jakiś miągwowaty ksyk lub pinda podbiegali do rodziców i pecowali na innych. Częściej jednak przybiegali po to, by z apetytem wcinać przywiezione wiktuały. Najgorsze nadchodziło, gdy przyszło rychtować się do domu. Gzuby brawędziły, że bolą ich giry, ojcowie narzekali, że frajcajt się kończy. Jutro znowu zacznie się rozwerk – trzeba będzie iść na służbę i przez tydzień ciężko szancować. Tylko nasze mamy nie narzekały, zbierały statki, pakowały pindele i gdy już były fertyś (fertych), nie gmerając się wracaliśmy do domu.

Gdy skończyłem naukę i miałem już dobry fach w rękach, a krewni często powtarzali, że chyba szybko zajdę hohraus, postanowiłem – tera nie ma się już co drykować. Czas najwyższy, aby zacząć rozglądać się za kandydatką na żonę. Robiłem różne podchody, lecz najbardziej widziała mi się Andzia mieszkającą tuż za winklem. Była szykowną panną i jak to mama mówiła; z dobrego domu. Nosiła bardzo ładne cwyterki, które sama sztrykowała. Dycht zgłupiałem. Dostałem szplina na jej punkcie. Durch się za nią rozglądałem. Postanowiłem – muszę się z nią jak najszybciej spiknąć, bo inaczej dopadnie mnie amendeus. Kombinowałem tak – ady spróbuję, a co, najwyżej zarobię w sznupę i będzie z nami szlus! – Nie udało mi się zrobić tego zara, tak dycht drap. To nie było takie ajnfach jak myślałem, lecz wykombinowałem pewien mały knyf i ... alehand – udało się! Nie stroiła muki. Dała się naraić na randkę. Byłem bardzo zadowolony, tylko jeden szczun mieszkający w sąsiedztwie psuł mi dobry nastrój. Zaczął rozpowiadać wszystkim dookoła, że szukam flamy. Zarobił więc w ryło. Nie za fest, żeby mu czasami z kluka nie poszła jucha albo za mocno nie pobić lima, ot tak dla zasady, aby poznał swoje miejsce w szyku. Jak dostał w plapę, to i tak się pochląchał, ale szybko kapnął się o co mi chodziło i miałem już z nim sztamę.

Na nasze pierwsze spotkanie wysztafirowałem się galancie. Miałem uszporowane trochę pieniędzy, więc lajsnąłem sobie nowe ubranie z westką. Wyjściowe buty nasmarowałem szuwaksem i wyglancowałem (wypucowałem) na lustro. Włosy ufryzowałem na brylantynę. Ubrałem staranie przez mamę wybiglowaną białą koszulę z wymączkowanym kołnierzykiem. Do kieszeni buksów włożyłem białą szneptuchę. Byłem wyrychtowany już dwie godziny przed czasem. Rajzefiber miałem straszną – gorszą, jak przed najdalszą podróżą. Biłem się z myślami – uda się randka, czy będzie porażką?

Na spotkanie pojechałem bimbą. Nie szedłem na zdłuty, lecz drap na szagodirekt przez park, aby się przypadkiem nie spóźnić. Byłem na miejscu, lecz ona długo nie nadchodziła. Od rzadko noszonych, wyjściowych butów zaczęły mnie już boleć szpyty. Nerwowo kukałem w te i wefte. Do leżących na chodniku kip dorzuciłem kilka swoich sztrómli. Pomału dostawałem szplina i zdesperowany chciałem już iść ab.

Wreszcie nadeszła. Elegancko ubrana; w plisowaną granatową spódnicę, białą bluzkę i kolorową jaczkę. Kunsztownie zaplecione warkocze ozdobiła szlajfkami. Śliczna – po prostu pupka! Zapytałem – pójdziemy na przechadzkę, do kina „Kristal”, czy może na rumel? Odpowiedziała z czarującym uśmiechem – mam durszejnajdra na kuch i wolę do pójść do kawiarni. Pomyślałem – no to muszę zadać szyku! Wybrałem najbardziej elegancką w okolicy – kawiarnię „Wiedeńską”, zafundowałem bonkafę i kejzekuch polany dubeltową szokoladą. Ober podał kawę w porcelanowych taskach ustawionych z ciastem na srebrnym tablecie. Dużo rozmawialiśmy; opowiadaliśmy różne ciekawe historyjki z naszego życiawycekomentowaliśmy ostatnie głośne wydarzenia towarzyskie, planowaliśmy wyprawy za miasto. Zapytałem – czy przyjmiesz zaproszenie na bal do Resursy Kupieckiej lub na dancing do hotelu „Pod Orłem”? Bardzo się ucieszyła. Powiedziała – lubię chodzić na wieczorki tańcujące. Tak przypadliśmy sobie do gustu, że minął niecały rok, jak wkrótce po oświadczynach hajtnęliśmy się. Polterabend sąsiedzi wspominali jeszcze długo. Było głośno i wesoło. Andzia opowiadała, że musiała wynieść kilka wiader potłuczonego na szczęście szkła.


Zamieszkaliśmy w domu vis-a-vis naszego. Wśród swoich czuliśmy się najlepiej. W naszym firtlu mieszkaliśmy z Andzią przez większość naszego życia. Tutaj urodziły się i wychowały nasze dzieci. Ale to już jest temat na inne opowiadanie.

Edward Baumgart

_________________________________________________________________________

Bardzo dziękujemy Panu Edwardowi. 

Przypominamy, że każdy może do nas napisać na e-mail gwarabydgoska@gmail.com by podzielić się swoimi spostrzeżeniami, zdjęciami, ciekawostkami, wspomnieniami i wszystkim co związane z Bydgoszczą. 

Bądź na bieżąco dzięki facebookowi

10 komentarzy:

  1. To po prostu wspaniałe przeżycie . Polecam

    OdpowiedzUsuń
  2. Byłam mieszkanką Bydgoszczy w latach 1948-1971. Czytając ten artykuł przeniosłam się w tamte dobrze znane mi klimaty , są tak autentyczne. Ożyły wspomnienia mego dzieciństwa i młodości aż za " gardło ściska , aż łza kręci się w oku ". Gratuluję i dziękuję za powrót niezapomnianych wspomnień.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudownie się czytało, będę często wracać do tego opowiadania. Z częścią zwrotów nie spotkałam się wcześniej, części nie znałam, ale domyśliłam się znaczenia znając niemieckie słówka, ale na szczęście sporo z nich słyszałam jako dziecko i używam do dziś. :)

    Serdecznie pozdrawiam Autora tekstu i wszystkich bydgoszczan.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cudne, ale p. Edward musiał być grzecznym luntrem. Nie zrywał się z budy na blały i nie chodził na pachtę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Edziu to fantastyczna lektura :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Też jestem rodowitą bydgoszczanką i z częścią zwrotów nie spotkałam się wcześniej, ale większość znam,Miło było powspominać.Świetny tekst.Polecam.

    OdpowiedzUsuń
  7. Wiele z tej gwary pamiętam .Wakacje spędzałam na wsi niedaleko Bydgoszczy tam ludzie często tak właśnie mówili dlatego z przyjemnością przeniosłam się w dawne czasy,przypomniałam sobie bliskie osoby ,które odeszły ,wspaniałą ciocię Andzię ,która piekła" kuch z kruszonką i owocami " ,"szneki z glansem ", szykowała klapsztule, i wiele innych regionalnych przysmaków na wspomnienie ,których do dzisiaj ślinka mi cieknie .Nie było to jak bydgoskie klimaty .Durch pamiętam ,a na pachtę też chodziłam :) Pana Edwarda pozdrawiam i dziękuję za wywołanie miłych wspomnień

    OdpowiedzUsuń
  8. Cudowne wspomnienia , gdzie te fyrtle , chyba nie w nowym Fordonie bo tam same antki.

    OdpowiedzUsuń
  9. Tak, gdzie ta Bydzia i jej "fyrtle" z naszych młodych lat... Gdzie ci kumple, co to umieli z rana "pozbaść" nauczyciela, a po szkole "wyskoczyć" na "pachty". O ile wcześniej nie poszli na "blały". :-) Panie Edwardzie, serdecznie dziękuję za podzielenie się wspomnieniami.

    OdpowiedzUsuń
  10. Tęsknie in łza się w oku kręći.

    OdpowiedzUsuń