piątek, 14 marca 2014

Niziny - ulica snów i marzeń

"Od strony ulicy Glinki w Bydgoszczy drogę na Niziny wskazuje ogromny, rozłożysty, dwupienny orzech włoski. Stoi tuż nad strumykiem. Ulica Niziny, jak sama nazwa wskazuje - dolinką przedziera się przez Wzg6rze Wolności, przez Wyżyny, małymi domkami rozkłada się pod szerokim, dwupasmowym wiaduktem, wychodząc swą polną drogą prosto na ulicę Ujejskiego. Niedługi będzie żywot ulicy Niziny. Wyrok zapadł. 


Nadejdzie pora wyburzeń, kilofy zaczną wyrywać z murow pierwsze cegły, przyjdą spychacze. Mieszkańcy ulicy Niziny już o tym wiedzą. - Nad strumykiem pójdzie szeroka, asfaltowa jezdnia - mówią z żalem, ze smutkiem, a niektórzy i z dumą. 78-letnia Anna Szudzichowska zreumatyzowanymi rękoma dorzuca drewienka do kuchenki. Od 14 lat jest wdową. Ale tu przy ulicy Niziny l urodziła swoje dzieci, pochowała męża. Pamięta, że tę działkę kupili w 1935 roku. Mierzyła dokładnie 2327 metrow. Nie od razu stawiali dom. Plac już był, ale nie było dość pieniędzy. Dopiero w 1939 r., niemalże w przededniu wojny, stanął ten nieduży domek, skromny i niski. Ulica Niziny liczy sobie przeszło 60 numerów. Po obu stronach polnej drogi stoją sobie domki maluśkie, całkiem zaryte aż do parapetów okiennych w ziemi, zda się, że budowniczowie ziemiankę raczej chcieli postawić. Inne pretendują do miana lepszych, bogatszych - czworoboczne, kanciaste, dwupiętrowe. I jeszcze inne zlepione z gliny, niegliny, z czerwonej cegły, nie takie dobre jak tamto, ale jeszcze nie najgorsze. Walmir Gocki mieszkający tu od dzieciństwa mówi, że w domach tych cała ich krwawica, serce i praca. Kiedy jego ojciec przyszedł tu w 1933 roku piękna to była okolica. Powietrze czyste, a ze strumyka to stary Mison, który mieszkał ńa góce, wodę pił. Stary Mison był właścicielem ogromnego gospodarstwa. Do niego należały dzisiejsze ulice Serbska, Chorwacka, Bułgarska. Z czasem podzielił swoją ziemię na nieduże działeczki i sprzedawał chętnym. Stary Mison był to człek sprytny i obrotny. Działka kosztowała dajmy na to dwa tysiące. Mówił stary Mison - masz tylko sto? Daj sto... Będziesz mi winien 1900 zł i czynsz będziesz płacił miesięcznie po 19 zł. Dasz drugie sto, będziesz winien 1800, a czynsz wyniesie 18 zł... -Taki był sprytny i obrotny Mison, który mieszkał na górce... Ale ludzie chcieli mieć własny dom i chociaż drogo brał, zagryzali zęby, zaciskali pasa i kupowali rozparcelowaną ziemię i własnymi rękoma stawiali domy. 

Strumyk na mapie z 1908 roku


Dziś o Nizinach mówi się, że to ulica ludzi starych. Choć i oni po trosze wykruszają się. Babcia Gocka liczy sobie 80 lat, wygląda na 60, a werwy ma w sobie tyle, że jej wnuczka zazdrości. Babcia Gocka zna dobrze ludzi z Nizin. I Annę Szudzichowską, co od 10 lat z domu nie wychodzi - bo tak zreumatyzowana - i młodych Szudzichowskich, co sobie tuż za domkiem matki piękny dom postawili, ale o staruszkę dbają - nie można powiedzieć. Sobiesińskiego też zna, i Polewskich. W tym roku dużo starych ludzi umarło. Ogorzejowa, która mieszkała tu od dobrych 40 lat i pani Sobiesińska. Syn babci Gockiej, Walmir, który mówi o sobie, że kocha przyrodę i młodzież - twderzi, że ludzie z Nizin to ludzie szczególni. Może nie żyją ze sobą zbyt zażyle, ale pomagają sobie wzajemnie. A to już dużo. ' Nie chodzimy do siebie, nie spotykamy się. Na naszej ulicy nigdy też nie było pijaków i awanturników. Spokojnie się mieszkało. Może niektórzy samotni to sobie w cichości popijali. Młodzi teraz uciekają z Nizin, a starzy żyją na walizkach. 

Część gruntów już wykupiono, Annie Szudzichowskiej za orzech zapłacili 1100 zł. Goccy za 15-letni, może nie tak piękny, dostali 500 złotych. Któż jednak wyceni pracę na tej ziemi. Kiedy Goccy zamieszkali w swoim niedużym, z czerwonej cegły zbudowanym, domku - strumyk, w którym niegdyś ciemiki, a niektórzy twierdzą, że i pstrągi pływały - zalewał ziemię i ogródki. Dwa metry czarnej, żyznej ziemi nawieżli Goccy, podnieśli swój ogródek i jeszcze ostatniego lata pięknie w nim maciejka, nastrucje, piwonie i róże kwitły. W tym roku, w nowym roku nie wiadomo czy zakwitną. Pójdą pod kilofy śliwy, morele, jabłonie, grusze. Zginą zmiecione warzywniki z sałatą, pietruszką, marchwią, rozsypią się kurniki i gołębniki. Wincenta Zakrzewska' (po ojcu Wincentym swoje imię nosi) ma domek nr 38. Pilnuje go śmieszny, czarny piesek: Misiek. 

Zakrzewska mieszka tu 30 lat. Najpierw pracowała młoda Wincenta w zakładach chemicznych, potem w "meblach". Kupiła ten plac od urzędu (stary Mison już nie żył) i od Szulcowej co po drugiej stronie drogi mieszkała. Wzięła pożyczkę z urzędu i pobudowała się. Myślała, że do końca swoich dni przyjdzie jej tutaj żyć. Ale jak te nowe bloki na górze postawili, to i życie uprzykrzone się stało. Niemożliwe są dzieciaki z tych domów. Dachówkę potłukły, warzywnik stratowały, kamieniami rzucają... W domu słońca za wiele nie ma bo niski i okna nieduże. Padnie chyba klonik, co go tak hołubiła, a i "sparagusy" więdną. W altanie to ma latem kwiaty niebywałe. Pelargonie różne, róże... Wincenta Zakrzewska od 1971 roku jest na emeryturze. Gdy już na nią poszła myślała sobie, że na kwiatach, owocach, włoszczyźnie, co je hoduje w ogródku, dorobi sobie drugą emeryturę. A tu ogród jut zabrali. 6 drzew owocowych wycięto. Najbardziej to szkoda śliw, 15 lat czekała na owoce i gdy tylko zaczęły rodzić jakna leży, gałęzie były tak ciężkie, że "wypory musiałam im dać" .:..... trzeba było ogród skazać na śmierć.

I te dzieciaki. Niszczą nawet to co Wincenta Zakrzewska jeszcze posadzi. "Taki mały gzub, może czteroletni, przyszedł kiedyś i rabarbar rwie. A dwie dynie, co miałam pod szopką też zginęły. Kiedyś wykopali zagonek stokrotek i pod blokiem sobie posadzi1i. Ide ulicą patrzę, toż to moje stoskrotki w ziemi bieleją...". Poszłaby do nowych bloków, nawet chętnie. Ciepła woda by była, wychodek też na miejscu, ganiać na podwórze by nie trzeba było – i inne kłopoty człowiekowi z głowy by spadły. Tylko kiedy to się stanie... Do tego domku po Szulcowej to sukcesory się sprowadzają, z piętnastu ich tam na kupie siedzi i też czekają na nowe mieszkanie. I młodzi się cieszą, a starzy płaczą... 

Cieszy się siostrzenica Wincenty Zakrzewskiej, co przyjechała z Ciechanowa, z drugiego krańca Polski, że ciocia przeniesie się do ciepłego mieszkania. Hanna będzie pracować w Bydgoszczy. Teraz zaczepiła się na chwilę w "Pasamonie" na taśmie. Ale tylko dlatego, że blokada etatów i gdzie in- dziej nie przyjmują. Chodzi na zaoczne, maturę zrobi i pójdzie do biura.. Zawsze to za biurkiem lepiej się pracuje, a i urzędniczką zostać to też lepiej brzmi... Ale póki to nastąpi, musi wstawać o czwartej i do roboty lecieć. Takie się jej różne przypadki zdarzają przez to wczesne wstawanie i późne przychodzenie. Ciocia się śmieje i nte wierzy, bo nigdy na Nizinach takie rzeczy się nie zdarzały. Nawet ludzie nie kradli. Hanna może opowiedzieć o tych swoich przygodach, choć trochę się wstydzi. Idzie kiedyś, ciemno, bo to zaledwie godzina piąta rano, wspina się pod górę tam koło mostu i widzi, że ją dogania taki młody jeden. Wyminął ją i poszedł po samochód. Minęła ten samochód i idzie dalej... I wtedy to "przystąpił..." Patrzy Hanna, a on cały rozpięty. Przestraszyła się, ale on też się przestraszył. Dwa razy ją "przystępował" i teraz boi się sama chodzić: - Ciocia ty się nie śmiej bo tę jedną sprzątaczkę, co tu mieszka też jeden "przystępował..." 

Ciocia Wincenta jednak się śmieje: - 22 lata tu chodziła, zboże rosło do samej piersi i nikt jej nie "przystępowal". Ani mnie, ani nikogo... Zmieniają się czasy i ludzie się zmieniają. Teraz po tamtej stronie strumyka droga pójdzie. Nie będzie strumyka, nawet tego pełnego skorup i garnków. Nie będą ludzie przychodzili na spacery. Nawet kury nie chcą się dobrze chować. Na wątrobę padają. A pomyśleć, że jeszcze do niedawna ludzie tu krowy, kozy, a nawet konie trzymali... Walmir Gocki mówi: - Kopaliśmy tę ziemię własnymi rękami. Ryliśmy ją i była nasza. Tak jak w muzeum są rzeczy bezcenne, tak dla nas bez ceny jest nasza ziemia, którą użyźnialiśmy własnym potem i krwawicą... Jego żona Antonina Gocka: - Na drugi rok nas wykwaterują. Umrzemy w nowych domach. A polskie porzekadło mówi, że starych drzew się nie przesadza... Ewa Zielińska kocha swoją babcię i o babci Gockiej może opowiadać godzinami. Mówi, że wujek i babcia przyzwyczaili się tutaj mieszkać, choć w gruncie rzeczy wcale sie tutaj najłatwiej nie mieszka. Drwa na opał trzeba narąbać, o węgiel zadbać, ciepłej wody nie ma, a u niektórych to nie ma nawet zimnej w mieszkaniach i do studni po nią trzeba chodzić, w wiadrach dźwigać. Latem korzysta się z wychodka na podwórzu, a zimą doskwierają kłopoty z oczyszczaniem zamarznięłtego na kość szamba... Nawet żadnego sklepu na Nizinach nie ma. 

Czy jest więc czego żałować? Młoda Zielińska twierdzi, że nie ma. I trzeba iść do nowoczesnych bloków. Ale jakże nie żałować tu warsztatu, który stoi na podwórzu i zawsze można sobie w nim podłubać. Czy ul naprawić, czy półkę do pokoju żony zmajstrować. Jakże nie żałować gołębi, co je 68-letnia Zakrzewska hołubi i dokarmia. Jakże nie żałować tych róż i nagietków w ogródkach. Maciejki i rezedy co latem pachną oszałamiająco i człowiek myśli, że na prawdziwej wsi mieszka, z dala od zaduchu wielkomiejskiego ośrodka, od hałasu rozjeżdżających się samochodów. Jakże nie żałować śliw, latem dających owoc słodziutki i pachnący, ciężki i ogromny, fioletowy. I tego orzecha Szudzichowskiej, który był milczącym świadkiem narodzin i śmierci wielu mieszkańców Nizin. Orzech, który jej mąż przed wojną posadził. Anna Szudzichowska twierdzi, że jak jeszcze doczeka to pójdzie do nowych bloków. Zobaczy jak tam się mieszka, bo ludzie powiadają, że bardzo dobrze... Ale teraz, to sobie drzwi latem otworzy, prosto na podwórze, i wdycha zapachy z jej ogródka. A tam? Tam w nowym bloku? - W nowym bloku przy oknie będę umierać... A Walmir Gocki powiada: - W Wierzchucinie mam swoją pasiekę, bo pracować lubię od rana do wieczora. Na akordeonie też gram i na gitarze. Kocham tę ziemię. bo tu cała moja młodość. Inne chłopaki ganiały po tych ogrodach, co tu kiedyś na Wyżynach były, po tym wzgórzu, co dziś Wzgórzem Wolności zowie - a ja byłem od zarania pędzony do roboty przez ojca i matkę. I w ogrodzie trzeba było zrobić i dom wykańczać. Z tego naszego orzecha tylko pień się już ostał. 

Zginie nasza ulica i te kaliny, co dziś jeszcze rosną po drugiej stronie drogi. Wie pani widziałem kiedyś bardzo udany rysunek, to był jak rysunek naszych Nizin. Toczy się ogromny walec, niszczy małe domki i ogródki, drzewa.... a tam, gdzie przejechał, wyrastają jak grzyby po deszczu ogromne, nowe bloki..."

Mała powódź na Nizinach - zdjęcie Bydziak 1958

Tekst autorstwa Bożenny Szymańskiej z Kalendarza Bydgoskiego 1982



Bądź na bieżąco dzięki facebookowi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz