Pan Edward Baumgart przysłał nam swoje przemyślenia na temat gwary bydgoskiej oraz opowiadanie napisane z użyciem bydgoskich wyrażeń. Gorąco zachęcamy do przeczytania!
UROK GWARY BYDGOSKIEJ
Większość
dużych, a często i mniejsze miasta, ba – nawet niektóre
dzielnice szczyciły
się tym, że ich rdzenni mieszkańcy posługiwali się miejscową
gwarą. Między
innymi dzięki niej, będąc w obcym środowisku, potrafimy wychwycić
użyte w
rozmowach znajome zwroty. Po charakterystycznych gwarowych
wyrażeniach bezbłędnie
rozpoznamy, że spotkaliśmy krajana. Również
dawni mieszkańcy Bydgoszczy, tego niegdyś wielonarodowego, kulturowego
i językowego tygla, stworzyli własną gwarę. Malkontenci mówią z przekąsem
– jaka to tam gwara bydgoska? – Przecież bardzo podobnie
rozmawiają w
Wielkopolsce, w okolicach Świecia n. Wisłą i Grudziądza, Żnina
czy Nakła n. Notecią.
Lepiej
znających dzieje naszego miasta zjawisko to nie dziwi. Gwarowe słownictwo
kształtowało się głównie w podmiejskich dzielnicach: na
robotniczym Szwederowie
i Czyżkówku, kolejarskich Jachcicach, Okolu i Bocianowie, a nawet inteligencko
- mieszczańskich Bielawkach. Był to proces naturalny, bo z reguły
na przedmieściach
osiedlali się ludzie, którzy w drugiej połowie dziewiętnastego
wieku przybywali
z okolic do dynamicznie rozwijającego się miasta. Tutaj szukali
szansy na
lepsze życie. Przy okazji zaszczepiali na miejscowym gruncie swoje
zwyczaje, nawyki
kulturowe, sposoby wyrażania.
Gwara
bydgoska tworzyła się stopniowo i w sposób naturalny. Dlatego jest mieszaniną
słownictwa używanego w Wielkopolsce, na Kujawach i Pomorzu oraz zapożyczonych
i spolszczonych na powszechny użytek germanizmów, lecz mimo wszystko
bardzo swojską i jakże dla nas bydgoszczan miłą. Taką
„szczipiaszcziją za sierce”,
jakby to określili ci, mieszkający bardziej na wschód od nas.
Odnoszę
wrażenie, że wielu bydgoszczan wstydzi się już naszej gwary. Coraz
mniej osób posługuje się nią w potocznych rozmowach. Z kilku
relacji moich rówieśników
urodzonych w Bydgoszczy wiem, że czytając książkę
nieodżałowanego Jerzego
Sulimy – Kamińskiego „Most Królowej Jadwigi” lub inne
publikacje opisujące
życie mieszkańców dawnej Bydgoszczy, często musieli zaglądać do przypisów
lub słowników. Nie rozumieli sensu niektórych zwrotów, znaczenia wielu
wyrazów, genezy zachowań.
Urodziłem
się na początku lat czterdziestych ubiegłego wieku i znam gwarę bydgoską
z autopsji. W dzieciństwie sam się nią wybiórczo posługiwałem.
Niestety, z
żalem przyznaję (i podejrzewam, że jest to nie tylko mój dylemat)
– gwarowymi zwrotami
posługuję się coraz rzadziej. Nie jeden raz odnosiłem wrażenie,
iż taki sposób
wyrażania się odczytywano jako objawy niedouczenia i często byłem
przez „obrońców
czystości mowy polskiej” pouczany lub w najlepszym przypadku, bez słów,
spoglądali na mnie z politowaniem. Tymczasem wielu z tego grona,
bardzo szybko
i bez oporów przyswaja tworzone neologizmy oraz z upodobaniem,
często bez
uzasadnienia i nagminnie wplata nowe wyrazy do prowadzonych rozmów
lub pisanych
tekstów. Nie neguję zasadności takiego postępowania.
Słowotwórstwo jest procesem
ciągłym, a jego oczywistym następstwem – nieustanna modyfikacja języka
codziennego. Należy przyswajać i stosować nowe słownictwo, lecz
rozsądnie oraz
z umiarem. Nie wolno nam jednak zapominać o naszej gwarze, a wręcz niedopuszczalnym
jest postponowanie jej. Stała się ona, czy tego chcemy czy nie, częścią
naszej kultury językowej – „barwnym spadkiem” po kilku
pokoleniach bydgoszczan.
Na
podstawie przytoczonych przykładów można sformułować wniosek. Powinniśmy
zrobić wszystko, aby gwara nasza nie odeszła w niebyt. Chciałbym,
do podejmowanych
w ostatnim czasie prób ratowania jej, dołożyć swoją niewielką cegiełkę.
Oddałem „głos” bohaterowi powołanemu do życia na potrzebę
tego opracowania.
W krótkim, stylizowanym opowiadaniu wspomina on dziecięce i młodzieńcze
lata spędzone w międzywojennej Bydgoszczy oraz odświeża przyblakły
już koloryt życia dawnych mieszkańców podmiejskich dzielnic.
Używa w swojej
narracji takich samych gwarowych wyrażeń, jakie wplatali kiedyś w codzienne
rozmowy dawni, rodowici mieszkańcy naszego miasta – nasi
dziadkowie, rodzice,
krewni i znajomi.
P.S.
Do wspomnień bohatera opowiadania nie dołączam przypisów.
Jest to zabieg celowy.
Proponuję czytającym, aby w przypadku trudności z rozszyfrowaniem niektórych
mniej popularnych zwrotów, spróbowali w sposób interaktywny, przy pomocy
internetowego słownika gwary bydgoskiej lub innych publikacji,
odnaleźć znaczenie
niezrozumiałych wyrażeń i zwrotów. Jestem przekonany, że taki
właśnie sposób
postępowania wpłynie na lepsze poznanie i polubienie jej.
W NASZYM FIRTLU
Jestem
bydgoszczaninem. Z dziada pradziada pomorską, a po rodzinie mamy
także po
trosze wielkopolską pyrą. Od trzech pokoleń wrośliśmy w nasz firtel (fyrtel). Większość mieszkańców dzielnicy to nasi. Z czasem w miejsce Niemców, którzy po odzyskaniu przez Polskę w niepodległości masowo z Bydgoszczy wyjeżdżali, wprowadziło się kilkaset rodzin nazwanych przez miejscowych – antkami z ciepłych stron lub galicjokami. Nie było w tych nazwach nic obraźliwego, tak od dawna nazywano w Bydgoszczy ludzi przybywających do naszego miasta z innych zaborów. Współżycie z przybyszami układało się bez specjalnych dysonansów. Oni bez trudu zaaklimatyzowali się w nowym środowisku, a ich dzieci szybko zaczęły gadać po naszemu, czyli używać miejscowej gwary.
Mieszkałem
z rodzicami w posesji, jakich na każdym przedmieściu było wiele.
W budynku frontowym, na piętrze mieszkanie właściciela.
Wielopokojowe, z reprezentacyjnym
balkonem, na którym lubiła się paradować cała jego
rodzina. Na
parterze domu była kolonialka. W niej najchętniej wszyscy
robili codzienne sprawunki,
a to dlatego, że nie sprzedawali tam żadnego mystu, a gdy
bieda się chejbła,
dawali na borg. W składzie (sklepie) tym kupowaliśmy chleb,
szneki z glancem,
worszty (wurszty), kiszki, leberki, blutki, gemizy, cygarety, mąkę
na kuchy,
młodzie, krojdę, nudle oraz serwowane prosto z dębowych
beczek – solone
heringi, kwaszoną (kiszoną) kapustę oraz ogórki. Na regałach
sklepowych w
byksach (biksach) i słojach przechowywano towary kolonialne:
kubabę, listki bobkowe,
świeżo paloną bonkafę w ziarkach i mnóstwo innych
zagranicznych specjałów.
Kupowałem tam także szokoladowe bombomsy (bonbony) i zwykłe karmelki
– kanoldy, szklaki lub smakowite ciągutki. Mówiło
się: – pani da pół funta
tych z byksy do tytki (tutki). Sklepowa nakładała karmelki
specjalnym szpadelkiem
do zwijanych z kawałka papieru pakowego tytek. Aby
sięgnąć po towar
umieszczony na wyższych półkach musiała przystawiać małą,
składaną drabkę.
Często ją z kumplami do tego zmuszaliśmy. Podglądaliśmy
zza tołbanku – ma
dzisiaj ubrane barchany, czy też zwykłe galoty? Niestety,
z niższych regałów mogła
zdejmować towar posługując się składanym zydelkiem. Wtedy
cała grupa luntrusów
(w tym i ja) była niepocieszona. Przeglądu nie było!
Nasza
rodzina mieszkała w oficynie, do której dochodziło się od
frontowego zakluczanego
na noc wejścia wygodnym gankiem. Z dworu wchodziło
się do antrejki
i dalej do kuchni. W jednym z jej narożników umiejscowiona była obszerna
plata węglowa. Trzeba było pod nią prawie bez przerwy
hajcować. Posiadała
bratnik oraz praktyczną framugę. Mama furt w niej
coś trzymała: a to stóf
z ciepłą wodą, a to topki z eintopem, szturchanymi
(dukanymi) pyrami ze szpyrkami,
czy też patelnię dychtownie przykrytą deklem – z
pelkartoflami lub plyndzlami
(findzlami), a czasem nawet z karbonadami ze snurowaną
kapustą dla
ojca. On był baniarzem, lanżerował wagony, dlatego często
fajrant nie wypadał
mu punktualnie, a dzięki framudze przechowywany obiad był
ciepły. Ściany
kuchni ozdabiały półki, na których mama stawiała różne
fizmatenta: byksy i
bacherki (w tym także te, z moimi ulubionymi kruszkami),
durszlak, kwyrdlałek,
młynki oraz małą dyskanę (kankę) i kiżankę. Statory
trzymało się w szelbągu.
Tuż przy placie stała kulkista (kulkasta). Do
moich codziennych obowiązków
należało uzupełnianie zapasu węgla w skrzyni i zorgowanie
drzazg używanych
do rozpalania ognia.
Ojciec,
gdy wracał ze służby, zebuwał baniarską jupkę lub mantel
oraz mycę,
wieszał je w szranku, siadał na ryczce w antrejce,
zdziwał buty i zawdziwał
laczki, kapcie lub bambosze. Nie był fleją (glajdą)
i starał się, aby nie ufaflunić
starannie wyfroterowanych przez mamę pawimentów.
Z
antrejki wchodziło się również do drugiego mniejszego
korytarzyka, a z niego
do jadalki połączonej z kuchnią, sypialek i kąpielki.
Mama trzymała w niej szrubry,
płaty, szwamki, szufelki, tary oraz inne niezbędne
sprzęty, a ojciec pydę i rzymel.
Na moje szczęście nie musiał używać ich zbyt często. We
wszystkich pokojach,
na ozdobnych gardink sztangach wisiały wyheklowane przez
babcię (omę)
gardyny (gardinki), starannie wymączkowane i wyprężone na
specjalnych ramach.
Na parapetach okiennych stały donice z muszkatami, a w lecie
na zewnątrz
korytka z macoszkami. Bambetle w sypialkach były
zawsze porządnie zaścielone
i przykryte ozdobnymi kolorowymi kapami.
W
naszym domu mieszkało dużo gzubów – same luntrusy.
Bawiliśmy się przeważnie
na dworze. Graliśmy w klipę, kluchę, parzaka, kampy,
fuchę (fusbal) puszczaliśmy
drachle. Często dyndaliśmy się jak perpentykiel zwieszeni
całą grupą
na sztandze trzepaka i majtając zawzięcie kulasami,
skakaliśmy w dal. Wraz
z kolegami urządzaliśmy także różne zawody. Na przykład,
biegaliśmy na wyprzótki
po „torze wyścigowym” urządzonym na pobliskim placu,
popychając przed
sobą patykiem lub wygiętym z grubego drutu haczykiem stare felgi rowerowe.
Cała nasza hałastra rojbrowała fest i robiła niezły rajwach. Nielubiana
przez wszystkich bachorów puklowata ślągwa, także
mieszkająca w naszej
oficynie, ubierająca się w straszne ferety, a latem nosząca
klumpy mówiła, że
przez nas na pewno dostanie kiedyś herszlaku. Była straszną
heksą, klepidupą i znaną
na całą ulicę klafciarą. Posiadała złośliwego kejtra,
który podgryzał nas i listowego.
Mama mówiła, że jest ochlapuską, bo musi codziennie wypić
sznapsa, bombkę
lub sztabowego, a przy większych okazjach nawet halbkę.
Mówiła prawdę!
Niejednokrotnie widzieliśmy jak wracając do domu z plachandrów,
mimo że
usilnie starała się trzymać sztram, to zdarzyło się jej
wiele razy wykopyrtnąć.
Mieszkała
też oryginalna para. Ona, jak mówili starsi kumple, podobno
była blirwą.
Dosyć ładna, ze szlang figurą, podmalowanymi ślipiami,
krużawymi klatrami
i wyzywająco uszminkowanymi ustami. On – jej kochaś,
był wyjątkowo frechownym
lujem i drykierem. Uwielbiał całymi popołudniami szlajać
się po mieście
lub lofrować z koleżkami. Przed południem bumelował.
Miał zawsze rułewek.
Godzinami gnił w betach. Gdy był na fleku, grywał
na mandolinie i usiłował
śpiewać, a że artystą był kiepskim, była to kacen muzyk w
najgorszym wydaniu.
Często kłócili się i wtedy ta flama wywalała mu manatki
(manele) i klamoty
na majdan. On szyderczo rzechotał (rechotał), zakładał
lekko na bakier swoją
ulubioną lujmyckę z rydelkiem, do luftki wkładał
podzielonego na połowę cygareta
wyjmowanego z ozdobnej etuitki, zapalał go i szedł na
lofry. Ona, gdy ochłonęła,
robiła porządek z tym całym gemylem (pociejewnikiem) i na
jakiś czas był
spokój. Niekiedy bywało u nich wesoło. Podglądaliśmy wtedy przez
okno jak ją gilgotał
(gilgał), a ona chichrała się (chichotała) jak
szalona. Mieliśmy wówczas niezłą
frajdę. Żyli tak sobie na knebel i nie mogli, a może nie
chcieli się od siebie odtranżolić.
„Sielanka” tej pary skończyła się, gdy tego luja za
jakieś szwindle posadzili
w pierdlu.
Na
zapleczu domu był mały ogródek. Zadbany, nie żadne chęchy.
Rosły w nim
bujony, lwie pyszczki, radyski, glupki, pómelki, angrest,
świętojanki oraz szczecinki.
Nie były to żadne bździągwy, lecz smaczne i dorodne
jabłka. Jesienią często
je ukradkiem z ogrodu szabrowaliśmy. W kojcu właściciel
trzymał kury, gulony
lub guły. Drób dostarczano mu wiosną z pobliskiego bamberstwa,
a jego służąca
całe to, stopniowo zmniejszające się stadko, aż do Gwiazdki
starannie futrowała.
Gospodarz był feste chłopem, z wydatnym kałdunem i
kinolem. Nosił na
nim śmieszne bryle. Prowadził małą firmę budowlaną i
podobno był dobrym fachmanem,
nie żadnym fuszerem czy partaczem. Gdy miał w
okolicy większą robotę,
wynajmował kuczera, który podjeżdżał po niego dokartem
lub lorą zaprzężoną
w wypasione perszerony, a później zwoził na budowę
niezbędne materiały.
Na zapleczu oficyny, między budynkiem a ogrodem gospodarz wybudował
budziak, czy raczej obszerny szałerek. Przechowywał w
nim swoje porządki:
bormaszyny, żagi (żogi), fuksszwance, laubzegi, sztychówki,
szypy, szlauchy,
sztamajzy, brechy, waserwagi, winkle, węborki, hofnale, mutry, szraubsztoki,
klapcążki, szraubcwengi i szuńdy.
Dzieciństwo
wspominam z rozrzewnieniem. Jeszcze do dzisiaj pamiętam smaki:
kucha pieczonego w bratniku na młodziach z kruszonką,
wiśniami lub śliwkami,
domowej roboty worsztów, babcinych konfitur, czy też wekowanego mięsa
przechowywanego na półkach w sklepie. Weka były, jak to
mama mawiała – hamstrowane
na czarną godzinę.
Do
dzisiaj czuję także zapach wyśmienitych, markowych cygar. To był cotygodniowy
ceremoniał. Po niedzielnym obiedzie dziadek (opa) usadowiony wygodnie
w zeselu oraz tato – rozkoszowali się ich smakiem, a reszta
domowników z
lubością chłonęła rozchodzący się po mieszkaniu aromat.
Przypomina mi się, że babcia
wówczas brawędziła. – Nie palta tak dużo, bo
zara będzieta churchlać! – Przechowuję
w pamięci urok licznych rodzinnych spotkań urozmaicanych: chóralnymi
śpiewami i opowiadanymi wycami, grą w loteryjkę,
zabawami w dupniaka,
głuchy telefon lub fanty. Pamiętam też wielką
niecierpliwość z jaką zawsze
czekałem na geszenki. Otrzymywałem je przy różnych
okazjach, a często w nagrodę,
że nie chodziłem z innymi gzubami na blały i mama nie
musiała na wywiadówkach
tak jak inne blazować ślipiami.
Bardzo
miło wspominam także dziecięce i młodzieńcze lata spędzone w harcerstwie.
Byłem aktywnym członkiem działającej przy „rodzinie kolejowej” Bydgoskiej
Drużynie Harcerzy – słynnej, założonej w 1921 roku zielonej
„Siódemce”.
Z
przyjemnością wspominam majówki i inne rodzinne wypady za miasto. Przed
wyjazdem mamarychtowała mi do rubzaka: badejki, lemoniadę lub selterkę,
a dla ojca i siebie własnej roboty – dunkel bier w butelkach z
patentem. Przygotowywała
też całą furę sznytek, przeważnie skibek - klapsztuli
obficie obłożonych
smakowitymi worsztami lub kejzą oraz obowiązkowo
jajka ugotowane na
twardo i pomidory. Wszystko to, wraz z kilkoma statkami
niezbędnymi do zjedzenia
upitraszonego jedzenia ojciec taśtał w korbie lub
rajzentaszy. Tak wyposażeni
wyjeżdżaliśmy na kółkach całymi rodzinami do lasu, nad
Brdę lub śluzy,
a że niektóre rowery były starymi rzęchami, to nieraz na
tych wyprawach ktoś
łapał panę, pękała keta, łamała się aksa,
psuł się jakiś dynks, a czasami i poważniejszy
wichajster. Gdy planowaliśmy wyjazd do pobliskiego Rynkowa
lub Chmielnik
nad Jezioro Jezuickie korzystaliśmy z bany. Wtedy nie można
się było rano
zbyt długo guzdrać. Trzeba było ruk cug iść na bimbę,
bo bumelcugi odchodziły
ze stacji wczesnym rankiem. Organizowaliśmy także wyprawy
ciuchcią do
Smukały i Opławca lub parostatkiem do Brdyujścia.
Po
przybyciu na miejsce niedzielnego wypoczynku, rozkładano na trawie deki.
Panowie grali w skata, baśkę lub tysiąca, popijali
piwo, panie klaftowały, my
natomiast rojbrowaliśmy. Biegaliśmy w te i nazat,
bawiliśmy się nadmuchaną blazą,
pływaliśmy. Darliśmy przy tym plapy tak, że robił się
niezły rajwach. Wtedy
inni wypoczywający na badwizie upominali nas. Gdy to nie
pomagało straszyli,
że dostaniemy w dekiel lub gnyk, aż się skichamy w pory
i będzie szlus. Groźby
pomagały, ale na krótko, a najbardziej frechowny z naszej
grupy, ten langus Moryc
zawsze pyskował strofującym, lecz czujnie kukał, aby
we właściwym czasie, ruk
cug dać dyla na dekę rodziców. W czasie naszych zabaw zdarzało
się, że jakiś miągwowaty
ksyk lub pinda podbiegali do rodziców i pecowali na
innych. Częściej jednak
przybiegali po to, by z apetytem wcinać przywiezione
wiktuały. Najgorsze nadchodziło,
gdy przyszło rychtować się do domu. Gzuby brawędziły,
że bolą ich giry,
ojcowie narzekali, że frajcajt się kończy. Jutro znowu
zacznie się rozwerk – trzeba
będzie iść na służbę i przez tydzień ciężko
szancować. Tylko nasze mamy nie
narzekały, zbierały statki, pakowały pindele i gdy
już były fertyś (fertych), nie gmerając
się wracaliśmy do domu.
Gdy
skończyłem naukę i miałem już dobry fach w rękach, a
krewni często powtarzali,
że chyba szybko zajdę hohraus, postanowiłem – tera nie
ma się już co drykować.
Czas najwyższy, aby zacząć rozglądać się za kandydatką na
żonę. Robiłem
różne podchody, lecz najbardziej widziała mi się Andzia
mieszkającą tuż za
winklem. Była szykowną panną i jak to mama mówiła; z
dobrego domu. Nosiła bardzo
ładne cwyterki, które sama sztrykowała. Dycht
zgłupiałem. Dostałem szplina
na jej punkcie. Durch się za nią rozglądałem. Postanowiłem –
muszę się z nią
jak najszybciej spiknąć, bo inaczej dopadnie mnie amendeus.
Kombinowałem tak
– ady spróbuję, a co, najwyżej zarobię w sznupę i będzie z
nami szlus! – Nie udało
mi się zrobić tego zara, tak dycht drap. To nie było takie
ajnfach jak myślałem,
lecz wykombinowałem pewien mały knyf i ... alehand –
udało się! Nie stroiła
muki. Dała się naraić na randkę. Byłem bardzo zadowolony,
tylko jeden szczun
mieszkający w sąsiedztwie psuł mi dobry nastrój. Zaczął
rozpowiadać wszystkim
dookoła, że szukam flamy. Zarobił więc w ryło. Nie za
fest, żeby mu czasami
z kluka nie poszła jucha albo za mocno nie pobić lima, ot
tak dla zasady, aby
poznał swoje miejsce w szyku. Jak dostał w plapę, to i tak
się pochląchał, ale szybko
kapnął się o co mi chodziło i miałem już z nim sztamę.
Na
nasze pierwsze spotkanie wysztafirowałem się galancie. Miałem uszporowane
trochę pieniędzy, więc lajsnąłem sobie nowe ubranie z
westką. Wyjściowe
buty nasmarowałem szuwaksem i wyglancowałem
(wypucowałem) na
lustro. Włosy ufryzowałem na brylantynę. Ubrałem staranie
przez mamę wybiglowaną
białą koszulę z wymączkowanym kołnierzykiem. Do
kieszeni buksów
włożyłem białą szneptuchę. Byłem wyrychtowany
już dwie godziny przed czasem.
Rajzefiber miałem straszną – gorszą, jak przed najdalszą
podróżą. Biłem się
z myślami – uda się randka, czy będzie porażką?
Na
spotkanie pojechałem bimbą. Nie szedłem na zdłuty, lecz
drap na szago, direkt
przez park, aby się przypadkiem nie spóźnić. Byłem na
miejscu, lecz ona długo
nie nadchodziła. Od rzadko noszonych, wyjściowych butów zaczęły
mnie już boleć
szpyty. Nerwowo kukałem w te i wefte. Do leżących na
chodniku kip dorzuciłem
kilka swoich sztrómli. Pomału dostawałem szplina i
zdesperowany chciałem
już iść ab.
Wreszcie
nadeszła. Elegancko ubrana; w plisowaną granatową spódnicę, białą
bluzkę i kolorową jaczkę. Kunsztownie zaplecione warkocze ozdobiła szlajfkami. Śliczna – po prostu pupka! Zapytałem – pójdziemy na przechadzkę, do kina „Kristal”, czy może na rumel? Odpowiedziała z czarującym uśmiechem – mam durszejnajdra na kuch i wolę do pójść do kawiarni. Pomyślałem – no to muszę zadać szyku! Wybrałem najbardziej elegancką w okolicy – kawiarnię „Wiedeńską”, zafundowałem bonkafę i kejzekuch polany dubeltową szokoladą. Ober podał kawę w porcelanowych taskach ustawionych z ciastem na srebrnym tablecie. Dużo rozmawialiśmy; opowiadaliśmy różne ciekawe historyjki z naszego życia, wyce, komentowaliśmy ostatnie głośne wydarzenia towarzyskie, planowaliśmy wyprawy za miasto. Zapytałem – czy przyjmiesz zaproszenie na bal do Resursy Kupieckiej lub na dancing do hotelu „Pod Orłem”? Bardzo się ucieszyła. Powiedziała – lubię chodzić na wieczorki tańcujące. Tak przypadliśmy sobie do gustu, że minął niecały rok, jak wkrótce po oświadczynach hajtnęliśmy się. Polterabend sąsiedzi wspominali jeszcze długo. Było głośno i wesoło. Andzia opowiadała, że musiała wynieść kilka wiader potłuczonego na szczęście szkła.
Zamieszkaliśmy
w domu vis-a-vis naszego. Wśród swoich czuliśmy się najlepiej.
W naszym firtlu mieszkaliśmy z Andzią przez większość
naszego życia. Tutaj
urodziły się i wychowały nasze dzieci. Ale to już jest temat na
inne opowiadanie.
Edward Baumgart
_________________________________________________________________________
Bardzo dziękujemy Panu Edwardowi.
Przypominamy, że każdy może do nas napisać na e-mail gwarabydgoska@gmail.com by podzielić się swoimi spostrzeżeniami, zdjęciami, ciekawostkami, wspomnieniami i wszystkim co związane z Bydgoszczą.
Bądź na bieżąco dzięki facebookowi
To po prostu wspaniałe przeżycie . Polecam
OdpowiedzUsuńByłam mieszkanką Bydgoszczy w latach 1948-1971. Czytając ten artykuł przeniosłam się w tamte dobrze znane mi klimaty , są tak autentyczne. Ożyły wspomnienia mego dzieciństwa i młodości aż za " gardło ściska , aż łza kręci się w oku ". Gratuluję i dziękuję za powrót niezapomnianych wspomnień.
OdpowiedzUsuńCudownie się czytało, będę często wracać do tego opowiadania. Z częścią zwrotów nie spotkałam się wcześniej, części nie znałam, ale domyśliłam się znaczenia znając niemieckie słówka, ale na szczęście sporo z nich słyszałam jako dziecko i używam do dziś. :)
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam Autora tekstu i wszystkich bydgoszczan.
Cudne, ale p. Edward musiał być grzecznym luntrem. Nie zrywał się z budy na blały i nie chodził na pachtę.
OdpowiedzUsuńEdziu to fantastyczna lektura :)
OdpowiedzUsuńTeż jestem rodowitą bydgoszczanką i z częścią zwrotów nie spotkałam się wcześniej, ale większość znam,Miło było powspominać.Świetny tekst.Polecam.
OdpowiedzUsuńWiele z tej gwary pamiętam .Wakacje spędzałam na wsi niedaleko Bydgoszczy tam ludzie często tak właśnie mówili dlatego z przyjemnością przeniosłam się w dawne czasy,przypomniałam sobie bliskie osoby ,które odeszły ,wspaniałą ciocię Andzię ,która piekła" kuch z kruszonką i owocami " ,"szneki z glansem ", szykowała klapsztule, i wiele innych regionalnych przysmaków na wspomnienie ,których do dzisiaj ślinka mi cieknie .Nie było to jak bydgoskie klimaty .Durch pamiętam ,a na pachtę też chodziłam :) Pana Edwarda pozdrawiam i dziękuję za wywołanie miłych wspomnień
OdpowiedzUsuńCudowne wspomnienia , gdzie te fyrtle , chyba nie w nowym Fordonie bo tam same antki.
OdpowiedzUsuńTak, gdzie ta Bydzia i jej "fyrtle" z naszych młodych lat... Gdzie ci kumple, co to umieli z rana "pozbaść" nauczyciela, a po szkole "wyskoczyć" na "pachty". O ile wcześniej nie poszli na "blały". :-) Panie Edwardzie, serdecznie dziękuję za podzielenie się wspomnieniami.
OdpowiedzUsuńTęsknie in łza się w oku kręći.
OdpowiedzUsuń